Niewysokie i powtarzające się wzniesienia tworzą naturalny krajobraz tej części Paragwaju, gdzie księża michalici otwarli pierwszą misję na Kontynencie Nadziei. Pojazd poruszający się po szosie z miasta Kaaguazú do Natalicio Talavera wjeżdża na pagórki i zjeżdża z nich, unosi się i chowa. Ile razy tędy jechałem, wracałem pamięcią do Mickiewicza z pięknym wersem ze Stepów Akermańskich: „Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu, Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi”.
Czerwona ziemia obfita w dary boże jak maniok i trzcina cukrowa oraz kukurydza skłania serce by podziwiać piękno stworzonej natury. Zaskakują wszechobecne krowy, nawet na szosie, które wielu kierowców nazywa policją drogową. Porozrzucane i oddalone nieco od drogi małe domki z rozłożystymi mangowcami tworzą niezapomniany widok, który zaprasza do pozostania tutaj na zawsze. Jeszcze dziś widać gdzieniegdzie przesuwającą się, a raczej przenoszoną karetę przez powolne i milczące woły.
Pejzaż przypomina drogę, którą przemierzyli ks. Bronisław Markiewicz i matka Anna Kaworek ze stacji kolejowej Iwonicz do późniejszej kolebki Zgromadzeń michalickich.
Zbliżając się do Natalicio w pewnym momencie na horyzoncie można zauważyć zielone i białe plamy, które pojawiają się i znikają przybierając powoli swoją prawdziwą formę i stając się lasem, kościołem i domami. Zaledwie opuści się tę wioskę po lewej stronie szosy wyłania się lasek i ukazuje się brama wjazdowa oraz droga prowadząca w głąb zalesienia.
Przy wjeździe budzi ciekawość ukształtowanie terenu, ponieważ z lewej strony drogi dojazdowej do domu jest on niższy o ok. trzy metry. Przekaz ustny mówi, że pierwsi michalici eliminując stromy wjazd odstąpili tę ziemię na budowę szosy, która biegnie przed domem. U końca drogi, ozdobionej z dwóch stron rozłożystymi drzewami, wśród których przeważają sosny, znajduje się pokaźny w rozmiarach dom parterowy. Zadziwia piękność tego ustronia, chociaż czasem, szczególnie w nocy, można mieć wrażenie, że jest się w miejscu „Gdzie diabeł mówi: dobranoc”. Ale tak można było powiedzieć 40 lat temu. Wówczas nie było elektryczności i szosy. Gdy padało, nikt nie wychodził z domu i tylko odbywały się pogrzeby i śluby.
Do tej przystani nazwanej Domem Powołaniowym, zbudowanej na lekkim wzniesieniu, zostałem wysłany w tamtym upalnym dniu 1984 roku, już opisanym poniekąd w reportażu „Czarodziejskie naczyńko”. Był śmiertelny upał kiedy dotarłem do domu, chociaż słońce zmierzało ku zachodowi. Chciało mi się pić, więc poszedłem do kuchni poszukać wody. W kuchni, kobieta w średnim wieku o pięknych indiańskich rysach twarzy i niskiego wzrostu przygotowywała kolację.
―Chcę się napić ―powiedziałem jej w moim ubogim hiszpańskim, używanym od czterech miesięcy. Ona popatrzyła na mnie i nic nie powiedziała. Kiedy poprosiłem ją jeszcze raz i spotkałem się z taką samą reakcją, postałem chwilę, wyszedłem i zacząłem organizować przeznaczony dla mnie pokój. Tak zajęty nie zdałem sobie sprawy jak szybko mijał czas i że ciemność, królowa nocy, powoli ogarniała dom. Przy tej okazji zorientowałem się, że lampka nocna nie miała żarówki. Poszedłem do kuchni, gdzie jak poprzednim razem krzątała się gospodyni, którą jak później się dowiedziałem nazywano „madre Emiliana” i zapytałem jej czy nie ma w domu żarówki.
―A tak, oczywiście ―powiedziała i przyniosła mi metalową rurkę do picia tereré, podobną do tej jaką używał niewiele wcześniej konduktor autobusu, którym dotarłem do Natalicio. Tym razem, ja nic nie powiedziałem i wyszedłem.
W Domu Powołaniowym spędziłem wiele dni, tygodni, miesięcy. W sumie pracowałem na tej misji około 5 lat. Nigdy ni powróciłem do tej mojej pierwszej przygody językowej a i Emiliana też nic nie wspominała. Nigdy nie powiedziała dlaczego nie podała mi wody do picia, o którą prosiłem ją i dlaczego podała mi rurkę do tereré.
Ale jak to mówią mieszkańcy wiosek andyjskich w Argentynie, że “Co się odwlecze, to nie uciecze” przekładając ich myśl na przysłowie polskie, pewnego dnia pijąc tereré wspominaliśmy „dawne czasy”.
―«O Boże! ―powiedziała Emiliana―. Niemożliwe, taki młody a już uzależniony od alkoholu, pomyślałam, kiedy padre powiedział mi, że chce napić się, bo u nas na wyrażenie napić się wody używa się innego zwrotu niż w Hiszpanii. A żarówka to „foco” a nie „bombilla”, bo bombilla to jest rurka do tereré». Ośmielę się stwierdzić, że takie językowe „Ślady pod Krzyżem Południa” przytrafiają się każdemu misjonarzowi, który przybywa spod gwiazdozbioru Wielkiej Niedźwiedzicy.
Leave a Reply