Ślady pod Krzyżem Południa – Wierzba płacząca

with Brak komentarzy

Do kaplicy dojazdowej w parafii Matki Bożej Loretańskiej w El Palomar potrzebowałem 25 minut, aby dojść pieszo. Przemierzałem ten odcinek w dzień słoneczny i pełen spiekoty, jak to bywa podczas argentyńskiego lata, w deszczu lub zimnie. Po drodze szedłem obok torów kolejowych nazywanych przez tamtejszych mieszkańców torami martwymi, chociaż można powiedzieć, że była to droga kolejowa w agonii, gdyż raz na dzień przejeżdżał po niej pociąg towarowy z szybkością piechura, gwiżdżąc nawet na psy, które przesiadywały przy torach.

Szedłem chodnikiem między torami i ulicą. Obok torów, między chwastami i trawą, której nikt nie kosił, walały się wszelkiego rodzaju śmieci. W pewnym miejscu, gdzie zbierała się woda pomimo rur odprowadzających, rosła wierzba plącząca. Codziennie przysłuchiwała się ona rozmowom i patrzyła na pewną grupkę starszych panów, którzy pod jej długimi warkoczami zwisającymi aż do ziemi zbierali się, by grać w karty. Jednym z nich był Karol, o wiele młodszy od pozostałych, może czterdziestoletni. Niezawodnie towarzyszyła im butelka piwa, stojąca na ziemi.

Na początku pozdrawiałem ich i udawałem się do kaplicy, by odprawiać mszę św. lub na zebranie. Potem zatrzymywałem się na chwilę, przyglądałem się ich grze i zamieniałem kilka słów. Z czasem nasze rozmowy trwały dłużej i dotyczyły różnych spraw, łącznie z tematami religijnymi. Tak bywało przez jedenaście lat mojej pracy w Parafii Matki Loretańskiej w El Palomar, w piątki i soboty wieczorem, kiedy miałem dyżur w kaplicy.

W niedzielę msza św. w kaplicy była o godz. 9.00. Miasto budziło się ze snu i na ulicach nie było żywej duszy. Chociaż czasem można było spotkać grupkę podrostków wracających z nocnych zabaw. Była to także godzina, kiedy sklepikarze powoli otwierali swoje kramy.

Pewnego sobotniego popołudnia Karola nie było w grupie.

― Co tam słychać? Gdzie jest Karol? ― zapytałem.

― Jest w szpitalu. Ma problemy z jelitami. Lekarze, mówią, że to nie jest poważna sprawa ― opowiedzieli mi, chociaż zauważyłem na ich twarzach pewne zakłopotanie.

Po jakimś czasie Karol powrócił do grupy, ale nie grał w karty. A ja zauważyłem, że był blady, co nie wróżyło nic dobrego, jak mi się zdawało. I tak też się stało.

― Padre, Karola znowu zawieźli do szpitala ― zawiadomili mnie pewnego razu.

Przez nich Karol poprosił mnie, żebym go odwiedził. Chciał się wyspowiadać. Tam pojednał się z Bogiem. Ale jako, że czas jest jak kamień młyński, który ściera bezlitośnie kruche życie człowieka, dowiedziałem się, że Karol zmarł.

Grupka jego kolegów dalej zbierała się pod wierzbą. Nikt nie zajął miejsca Karola. Czas pochylił wierzbę płaczącą, zorał jej korę robakiem złoczyńcą. Wiatr miotał jej zwisającymi warkoczami zawzięcie, gdy w szpitalu zakrwawiło przycięcie. Popłynęły soki nowego życia tkankami starej wierzby płaczącej i wycisnęły trwające w nieskończoność „Ślady pod Krzyżem Południa”, których byłem uczestnikiem i które nie zatrą się w mojej pamięci.

 

Ks. Zdzisław Urbanik CSMA

Leave a Reply