Ojciec Założyciel świadomy, że był znakiem czasu, chciał „Naprawić wszystko w Chrystusie”. Używał stwierdzeń obligujących i przestróg, a nawet gróźb. Jak to jest np. w „Trzech Słowach…”. Posługiwał się przykładami z historii Polski, której tragiczne losy bardzo często wydają się nierealne. Przytaczał nieprawdopodobne wprost przypadki z własnego doświadczenia duszpasterskiego ukazujące życie, religijność i mentalność ówczesnej ludności. To, co było oczywiste dla Polaka, w wielu przypadkach wydaje się zupełną abstrakcją dla mieszkańca np. Ameryki Południowej. Jak sobie z tym ksiądz poradził?
Zadanie trudne, ale możliwe. Starałem się dotrzeć do głębi duszy autora, ożywić to co było wczoraj i wcielić w rzeczywistość dnia dzisiejszego. W pracy nad przekładem codziennie stawałem wobec alternatywy czy parafrazować stwierdzenie, tak aby czytelnik mógł łatwiej zrozumieć przesłanie, czy pozostawić go literalnie.
By nie powiedziano „tłumacz, zdrajca”
Tak kiedyś mówiono. Zawsze chciałem być wierny oryginałowi, na ile to było możliwe. W niektórych miejscach uzupełniłem przypisy, żeby ułatwić odczytanie tamtej chwili lub też włączyłem do nich pewne części tekstu. Nie będę wskazywał na szczegóły.
Moje studia teologiczne, praca duszpasterska, bycie michalitą i życie w Ameryce Płd. pozwalały mi na wierniejszą interpretację tematyki poruszanej przez O. Założyciela. Po prostu to, co on pisał było mi bliskie. Niewątpliwą pomocą było ciągłe posługiwanie się hiszpańskim i kontakt z ludźmi z różnych środowisk i kultur.
Większość tłumaczy przekłada z języka wyuczonego na język rodzimy. W ten sposób tekst wydaje się bardziej wiarygodny. Tłumaczenie księdza jest tłumaczeniem odwrotnym.
Bardzo szybko przekonałem się, że sam nie podołam, że będę musiał szukać pomocy. Nawet najgłębsza znajomość języka wyuczonego nie wystarczy, żeby zajmować się tłumaczeniem. Taki język nigdy nie będzie językiem rodzimym, chociażby ktoś posługiwał się nim 50 lat. Zawsze trzeba będzie kogoś poprosić o pomoc. Zawsze pojawią się wątpliwości. Przez cały czas trzeba czuwać, by nie popełnić gafy.
Używając porównania, można powiedzieć, że posługiwanie się językiem obcym jest drogą podobną do życia w ślubie czystości.
Siostro Leonio, doskonałe porównanie, które zdradza siostrę jako formatorkę. Czystość jest skarbem i obcy język, którego się używa na co dzień, też. Oprócz czuwania zawsze trzeba coś doskonalić, poprawiać i ulepszać. To dokonuje się przez lekturę, myślenie i mówienie – życie. Codzienna praktyka jest tu niezbędna. To wszystko kosztuje, ale też rzeźbi i zostawia ślad, dociera do ludzi i sprawia, że można więcej im pomóc.
By nauczyć się „tego języka”, potrzeba czasu, wiele wysiłku, łaski Bożej, trwania no i pokory.
Pokory? Co ma ona z tym wspólnego
Według O. Założyciela „Pokora poskramia naszego ducha, aby zbytnio nie polegał na własnych siłach i nie wynosił się zbytnio ponad siebie”. Przy nauce języka popełnia się wiele błędów i gdy ktoś mnie poprawia, muszę to przyjąć w uległości i podziękować. A to jest pokora. Inaczej nie będę mógł porozumiewać się z luźmi, a ważne jest jakim językiem przemawia się do nich.
Pod tym względem znowu trzeba podziwiać ks. B. Markiewicza, który pisząc o celach szkół podaje praktyczną radę: „Kto chce przemawiać na zebraniach publicznych za granicą, ten niech przed wyjazdem na nie uczy się języka, w którym tam mówić będą”.
Kto zatem oprócz wspomnianych nowicjuszy i kleryków pomagał księdzu na drodze pokory i w fachowym tłumaczeniu?
Pomocą była jakaś nauczycielka, kierowniczka ośrodka nauczania języka hiszpańskiego dla obcokrajowców w Paragwaju. Ale dopiero gdy znalazłem sie w mieście, gdzie jest więcej teatrów niż w Paryżu, czyli w Buenos Aires, poczułem smak fachowej pomocy, no i tłumacza. Wiele osób mi pomogło. Ale chcę nadmienić z wdzięcznością, że ponad 20 lat miałem pomoc pewnej kobiety, która za Bóg zapłać, o każdej porze dnia prostowała moje niezręczne sformułowania umieszczając je w latynoskiej rzeczywistości. Najpierw przez telefon, potem przez Internet i niezliczone ilości razy przy stole. Często bywało tak, że jej mąż zasypiał w fotelu, a my otoczeni słownikami, wpatrzeni w kartki, czy później w ekran komputera toczyliśmy boje.
Kto zwyciężał w tym boju?
Różnie bywało. Ale przecież nie o to chodziło. Dzięki temu ja mogłem pogłębić znajomość i ducha języka, a tekst nabierał charakteru prawdziwie latynoskiego.
Czyli, można powiedzieć, że jest to dobrze zrobione.
Wszystko można doskonalić. Ten krok też będzie potrzebny. I ktoś napewno tego dokona. Daj Boże, by to zrobił jakiś latynos. Ja sam kiedy czytam Ojca Założyciela po hiszpańsku, nanoszę poprawki na egzemplarzach, których strzegę jak źrenicy oka. Kiedyś może się to komuś przydać. Zapiski np. mają już wersję poprawioną do II wydania.
Jak wyglądało nadawanie tekstowi właściwej formy?
Każdy ma swoje metody. Ja zawsze po pierwszym tłumaczeniu rozpoczynałem konfrontację z oryginałem, bo łatwo jest popełnić błąd np. w liczbach, datach i nazwiskach. Potem przeglądałem czy nie powtarzają się słowa, czy nie zostało coś pominięte. Później dawałem tekst komuś, aby go przeglądnął i powiedział mi czego nie rozumie. Była to osoba, o której wspomniałem. Gdy ona nie rozumiała tekstu, to był on źle przetłumaczony. Prosty wniosek. Potem nanosiłem poprawki. Niektóre fragmenty poprawiałem i odkładałem wiele razy a później do nich powracałem. Dopiero wówczas oddawałem do korekty zawodowej. Po otrzymaniu poprawionego tekstu nanosiłem korekty i potem spotykałem się z korektorką. Na tym etapie przyjmowaliśmy najwłaściwszą interpretację.
Była to jedna ręka korektorska?
Nie. Kilka.
Skąd ksiądz ich miał?
Pan Bóg ich przysyłał. Po 9-ciu latach pracy w Paragwaju zostałem przeniesiony do Argentyny. Kilka tygodni po moim przybyciu do parafii św. Józefa w Morón, do kancelarii parafialnej przyszły dwie panie zainteresowane duchowością św. Michała Archanioła. Jedna staruszka, a druga w wieku 50 lat. Szukały ks. Mariana Polaka, wówczas asystenta generalnego, na którego miejsce ja zostałem wysłany. W rozmowie zapytałem młodszą panią gdzie pracuje? -A ja jestem korektorką w Kongresie. -To przecież, mówię, św. Michał panią tu przysłał…
…gość oczekiwany…
Jak u Zofii Kossak. Dałem jej kilkanaście kartek listów ks. Markiewicza, napisane na maszynie. Po kilku dniach przez parafianina, który z nią pracował, podała mi je tak pokreślone, że musiałem dobrze przyglądać się, gdzie jest początek zdania, a gdzie koniec. I pomyślałem sobie: takiej ręki potrzebuję. Mając taką pomoc, zdecydowałem się, by tłumaczyć wszystkie pisma Ojca Założyciela.
Gdy pracowałem w El Palomar przyjeżdżali nowi michalici do pracy misyjnej. Organizowałem dla nich pierwsze kroki. Kontakt z Uniwersytetem w Buenos Aires, gdzie się przygotowywali dał mi nowe możliwości znalezienia fachowej pomocy.
c.d.n.
Leave a Reply